Pierwszy ciepły promień słońca zajrzał do okna. Była godzina 8.30. Delikatnie muskał zamknięte powieki i połyskującą w świetle sierść psa. Otworzyłem oczy, psiaki radośnie, lecz leniwie zamachały ogonami. Zapowiada się słoneczny dzień – pomyślałem.
Godzinę później siedzieliśmy już całą trójką w samochodzie. Jak każdego wolnego dnia, tak i tym razem należało nadrobić kilometry. Spacer psu się po prostu należy!
Piękne pola, dookoła las, łąki i niezliczone ścieżki. Sielanka trwała w najlepsze, a psiaki biegały szczęśliwe. W końcu mogły być naprawdę sobą! Węszyły, krążyły, czasami zatrzymywały się i wpatrywały w zieloną przestrzeń dookoła. Na pewno widziały więcej niż ja, ale mogłem się tego jedynie domyślać obserwując ruchy ich nozdrzy.
Wtem spostrzegłem coś w trawie na ścieżce. Błysnęło niczym diament, a może dobrze wypolerowana szabla. Z zaciekawieniem podszedłem bliżej. Tak, to szkło. Ubita szyjka butelki po szlacheckim trunku. Obok leżały pozostałości rozbite na drobne kawałeczki. Ech, na pewno jakiemuś szanowanemu szlachcicowi wypadło z plecaka… Cóż za niemiłą niespodziankę będzie miał ów człek zorientowawszy się co stracił… Tyle trunku ulane dla Matki Ziemi!
Po kilku westchnieniach i wyrazach smutku nad losem wędrowca i jego trunkiem, rozejrzałem się za moimi psami. Na szczęście biegały niedaleko, ale na tyle zajęte swoimi sprawami, że rozbite szkło nie było dla nich zagrożeniem. Pomyślałem, że ktoś powinien się tym zająć. Ale kto?…
Wróciwszy do domu, usiadłem do obiadu. Jednak ten spokojny dzień nie był taki jak zwykle. Wciąż kołatały mi w głowie myśli: „a co, gdyby to pies znalazł to szkło?” „a co, gdyby rozciął łapę?” „a jak jakieś maleńkie książęce dzieciątko potknie się i spadnie na tę szyjkę butelki twarzą?”
Po obiedzie i zasłużonym wypoczynku raz jeszcze zabrałem psy i wróciłem w tę samą okolicę. Tym razem jednak zabrałem ze sobą rękawiczkę i reklamówkę z nadrukowanym ropuchem. Niewielką, lecz wystarczającą, żeby ewakuować niebezpieczne znalezisko.
Ponownie wybrałem tę samą ścieżkę – nie jest to zwyczajowa lokalna arteria spacerowa, raczej ubocze, wydeptana ścieżka biegnąca łąką wśród traw i krzaków. Tym razem jednak jakby mój wzrok się wyostrzył. Zacząłem zauważać inne dziwne przedmioty, których miejsce na pewno nie jest na łące. Liczne kapsle, plastikowe butelki, paczki po cygarach, folie po czekoladowych słodkościach, pety, puszki, amelinium… A nawet czyjaś skarpeta! Zacząłem zbierać wszystko do torby z ropuchem, która niespodziewanie szybko wypełniła się zagubionymi szlacheckimi artefaktami. Oczywiście nie mogłem pominąć najbardziej niebezpiecznego diamentu, jakim była ubita szyjka butelki.
Gdy wróciłem do dyliżansu, spojrzałem na torbę pełną rzeczy. To nie szlachic zgubił. To smutni ludzie bez wyobraźni… Smutni ludzie – pomyślałem…
Krzysztof Miszkiel
Spod Znaku Psa